Jajko i ja

Dla Stefanii Grodzieńskiej kuchnia nigdy nie była przedmiotem ambicji. Ale przecież nawet kulinarna abnegatka musi mieć miejsce, by czasem, gdzieś coś zjeść. W domu pisarki jest to kuchnia w stylu vintage, niezmieniona prawie wcale od lat 50. Tutaj liczy się głównie strawa duchowa!

Pierwsza kuchnia (a jednocześnie salon i sypialnia) była w maleńkim mieszkanku na Poznańskiej w Warszawie, pod koniec lat 30. Świeżo poślubiona żona, Stefania Grodzieńska, przygotowuje swojemu świeżo poślubionemu mężowi, Jerzemu Jurandotowi, pierwsze wspólne śniadanie. Sprzęty: biurko, pełniące też rolę stołu, jedno krzesło - prezent ślubny od rodziców oraz walizka, na której się siedzi. - Przykryłam ładnie biurko serwetą, przygotowałam jedzenie i kawę. Zasiedliśmy na krzesełku i walizce. I nic. Mój mąż czeka. Rozkroiłam bułkę i położyłam mu na talerzu. Znowu nic. Zachwyciłam się w duchu, że taki dobrze wychowany, nie zaczyna śniadania beze mnie. - Dlaczego nie jesz? - pytam. - Bo nie posmarowane! - opowiada Stefania Grodzieńska. - Moja ukochana teściowa Sabcia była wyjątkowo nadopiekuńczą matką - dodaje z uśmiechem.

Najważniejsza kuchnia, to ta w domu przy Słonecznej w Warszawie, w którym pisarka mieszka od połowy lat 50. - Jeśli myślisz, że zawracałam sobie głowę jej urządzaniem, to się mylisz. Miało być wygodnie. Dla córki, dla męża, dla mnie. Potem jeszcze dla wnuka - podkreśla Stefania Grodzieńska. Kilka lat temu właśnie wnuk i jego dziewczyna wzięli się za remont. Zmienili tonację kuchni ze sterylnie białej na granatowo-niebieską. Własnoręcznie pomalowali szafki, dorobili nietypowe blaty i kafelki, zawiesili wesołe, drapowane firanki w granatowo-białą kratkę. Stefania pojękiwała z zachwytu. Kiedy jednak chcieli zapełnić kuchnię urządzeniami ułatwiającymi życie, zaprotestowała: - Ale po co? To co jest, wystarczy.

Bo w kuchni na Słonecznej najważniejsze jest okno. To przez nie Stefania przez kolejne dziesięciolecia obserwowała sąsiada, spacerującego z kotem na smyczy. Gdy nadchodził, kiwali do siebie przyjaźnie. To z tego okna zobaczyła pewnego dnia, że na jej ulicy nie palą się zabytkowe lampy. Tydzień w tydzień protestowała w "Gazecie Stołecznej", aż na Słoneczną wróciły wiekowe "pastorały". Z okna kuchni dojrzała też listonosza, którego ubłagała o pomoc w otwarciu butelki czystej wódki (to jej ulubiony alkohol). - Tak jak stałam, z butelką w ręku wyskoczyłam z domu i pogoniłam za nim, rozpaczliwie nawołując. Poczciwy chłopiec bardzo się zdenerwował, że wołam go na ratunek, bo pewnie ktoś na mnie napadł! Butelkę mi jednak otworzył. Tyle, że powieka mu drgała - relacjonuje Grodzieńska swoją eskapadę.

- Ale gotowanie? Ja? W żadnym wypadku nie można mnie nazwać "orłem kulinarnym". Niby skąd miałabym umieć gotować? Jestem emigranckim dzieckiem. Urodziłam się w Łodzi, ale potem mieszkałyśmy z mamą w Moskwie i w Berlinie. Emigranckie dzieci nie nasiąkały tradycjami domowej kuchni, rodziny na emigracji jadały, co popadło, gdzie popadło i cieszyły się, że w ogóle mają co jeść. W pokoikach, które wynajmowałyśmy, zawsze na honorowym miejscu wisiały tabliczki: "Zakaz gotowania" w kolejnych językach. Nie przypominam też sobie mamy stojącej przy kuchni. Babcię przy kuchni pamiętam doskonale, ale gdy u niej zamieszkałam, wciąż miałam poczucie tymczasowości i duchem bardziej przebywałam z mamą niż z babcią. Po co miałabym uczyć się tych jakichś czarów, które babcia wyczyniała w kuchni? - wspomina Stefania w swojej nowej książce "Nie ma z czego się śmiać".

Jako nastolatka, osierocona przez dziadka, który utrzymywał rodzinę, postanowiła, że teraz ona zapracuje na babcię i siebie. Wyprowadziła się do Warszawy, zamieszkała z koleżankami z baletu. - Naszym głównym zajęciem było głodzenie się, a niedościgłym ideałem kulinarnym - bułka, grubo posmarowana masłem. I kakao, najlepiej z toną cukru - opowiada. I nawet, gdy już jako żona pisała humoreskę "Co zrobić z mężem w czasie świąt?", zadania, jakie w niej wyznaczyła mężowi: tarcie chrzanu, wałkowanie ciasta, otwieranie konserw, słowem wszystko, co wymaga siły fizycznej, a nie lotności umysłowej, były w jej przypadku czysto teoretyczne. Nie zaprzątała sobie głowy przygotowaniem wyszukanych potraw, można ją za to spokojnie nazwać prekursorką w korzystaniu z cateringu w Warszawie. Nieważne było, kto przygotował to, co znalazło się na stole - ważne, że wokół stołu zasiedli najbliżsi, najmilsi. I ważne, żeby można było z nimi do syta rozmawiać. - Tym mogę karmić się bez ograniczeń - zapewnia pisarka. Stefania Grodzieńska w kwestiach kulinarnych ma jedną namiętność, jednego wroga i jedno urządzenie, które początkowo budziło niechęć, a z czasem stało się obiektem dobrotliwych kpin. Największa namiętność Stefanii to... jajko na twardo. Kiedy trzy lata temu świętowała swoje 90. urodziny, cieszyła się z życzeń, bukietów i dowodów sympatii, ale w prawdziwą ekscytację wprawiło ją 90 jajek, które otrzymała w prezencie od przyjaciół.

Jajo na twardo nawet ona potrafi ugotować. Nic dziwnego, że jedyne urządzenie kuchenne, jakie wzbudza zachwyt Stefanii, i za które co jakiś czas wylewnie dziękuje córce, bo od niej je otrzymała, to... krajalnica do jajek. Jedyny wróg zaś, to zwyczajna pomidorówka. - Nie znoszę! Najprostsze, najpopularniejsze danie domowych obiadów, na które często bywam zapraszana. Dawniej wykręcałam się ("Dziękuję, nie jadam zup", "Lekarz zabronił mi jedzenia pomidorów"), dziś mówię otwarcie obrażonym (trudno!) gospodyniom: - Dziękuję. Nie chcę. Nie lubię!

Stawia się przede mną talerz, wszyscy namawiają, by skosztować, a przecież gdybym przełknęła dwie łyżki tego paskudztwa, wołano by: - No widzisz, widzisz, jaka pyszna?! Jestem więc z granitu. - Nie zjem, i już! - opowiada.

Obiektem anegdot Stefania uczyniła otwieracz do butelek. Ze srebra. Duży. Ciężki. W złym guście. Od słynnego Hermesa. Jest w kształcie kaczej głowy i kosztował majątek. To prezent od kuzyna z Paryża. - Skoro już wykosztował się na rzecz od Hermesa, niechby mi chociaż dał apaszkę, a nie kaczy łeb! Ale z czasem jednak ten łeb polubiłam - mówi.

Sympatią, niewytłumaczalną dla pozostałych domowników, Stefania darzy także... samoprzylepne haczyki do ścierek. Pasję do ich zawieszania przypłaciła endoprotezą. Pod koniec remontu kuchni chciała je zaraz, natychmiast, sama zamocować na ścianie. Podłoga wciąż jeszcze była przykryta folią, na której przejechała się... prosto do bródnowskiego szpitala.Z godnością znosi żarty bliskich ze swojego, pochodzącego z wojennych lat, nawyku niewyrzucania resztek. Niedawno jej córka Joanna postanowiła urządzić ucztę. Dla Stefanii kupiła lubiane przez nią francuskie sery, dla siebie - rostbef po angielsku, którego Stefania nie jada. Ser został wchłonięty błyskawicznie. Joanna swój rostbef skubała, dla większej rozkoszy, po cieniutkim plasterku, więc po kilku dniach ciągle jeszcze miała solidny kawał.

Gdy pewnego dnia wróciła z pracy, Stefania poinformowała ją z obrzydzeniem: - Zjadłam wreszcie tę twoją wędlinę z lodówki, żeby jej nie wyrzucać! Ale więcej tego nie kupuj, bo wiesz, to nie jest jedzenie w moim guście.

- I to ja mam mówić o kuchni? A to dobre! - dziwi się szczerze Stefania Grodzieńska.

Stefania Grodzieńska - pisarka, felietonistka, satyryczka. Urodzona w Łodzi, wychowywała się w Berlinie, Moskwie i tejże Łodzi, na stałe osiadła w Warszawie. Jako tancerka i konferansjerka pracowała w teatrze, na estradzie, w radiu i telewizji. Laureatka Złotego Mikrofonu. Właśnie wydaje książkę "Nie ma z czego się śmiać!" We wrześniu obchodziła 93. urodziny. Przez 42 lata żona Jerzego Jurandota, poety i dramatopisarza. Matka Joanny i babcia Michała.

Copyright © Agora SA