Całujemy kromkę chleba, a potem wyrzucamy 1/3 jedzenia. Jak marnować mniej? Rozmawiamy z ekspertką

"Przekonanie że nie trzeba robić zakupów codziennie, trwało najdłużej" - przyznaje Sylwia Majcher - jedna z propagatorek ruchu "zero waste" i autorka książki "Gotuję, nie marnuję. Kuchnia zero waste po polsku", w której odczarowuje kuchnię z resztek.

Paulina Zduniak, Ugotuj.to: Na pierwszy "rzut oka" wydaje się, że Polacy zazwyczaj nie marnują tak wiele jedzenia. Sporo produktów da się w naszej kuchni wykorzystać ponownie, np. do bigosu. Jak to z nami jest?

Sylwia Majcher: Jest fatalnie. Mimo rozmaitych deklaracji o szacunku do jedzenia, marnujemy 9 milionów ton żywności rocznie. Żyjemy w kraju, w którym chleb niemal się gloryfikuje, czasami nawet - wzorem naszych babć całuje, gdy kromki spadną na podłogę, a z raportów Federacji Polskich Banków Żywności wynika, że to właśnie pieczywa wyrzucamy do śmietnika najwięcej. Kupujemy po prostu za dużo i bez planu, a potem brakuje pomysłu na wykorzystanie tego, co upchnęliśmy w lodówce.

Zobacz wideo

Co marnowałaś najczęściej, zanim zdecydowałaś się na zmianę nawyków?

- To, czego kupowałam najwięcej, czyli nabiału i kasz. Byłam zbyt przywiązana do daty ważności i często to ona decydowała o tym, że jogurt czy śmietana trafiały do kosza. Kasz lubiłam mieć dużo i zanim zdążyłam je wykorzystać, interesowały się nimi mole spożywcze.

Jak to się stało, że te nawyki zmieniłaś? Od czego się to wszystko zaczęło? Ktoś Cię zainspirował?

- Takich punktów zwrotnych było kilka. Na pewno pomógł mi mój blog kuchniawformie.pl,  konieczność planowania przepisów i gotowania z określonej ilości składników. Sporo nauczyłam się w swojej reporterskiej pracy, gdy robiłam materiały o marnowaniu jedzenia, poznawałam statystki dotyczące tego problemu i jego skalę na świecie. Wyrzucamy 1/3 całej produkowanej żywności. Polska jest na 5 miejscu w Europie, jeśli chodzi o to, ile naszego jedzenia trafia do śmietników. Tylko w naszych domach marnujemy, jak policzyły Banki Żywności, 2 miliony jedzenia rocznie. Ten obraz w połączeniu z tym, jakie wciąż dobre jedzenia widziałam na taśmach w sortowniach śmieci, zostaje w głowie i motywuje do zmiany.

Czy ta zmiana - jakby nie było stylu życia - była bardzo trudna? Co sprawiło Ci najwięcej kłopotów?

- Zmiana była nie tyle trudna, ile niebłyskawiczna. Przyznam, że przekonanie siebie, a potem też męża, że nie trzeba codziennie robić zakupów trwało chyba najdłużej. Lubię wyzwania, więc takie kulinarne kreowanie dań z pozornie nieciekawych składników i łączenie w pary nieoczywistych duetów zaczęło mi sprawiać frajdę. Im mniej miałam produktów do dyspozycji, tym było ciekawiej. Z premedytacją dopuszczałam do tego, że w mojej lodówce było niemal tylko światło. By umiejętnie wykorzystać niewielką ilość produktów, jakimi dysponowałam, wróciłam do rodzinnych doświadczeń. Przypomniałam sobie, jak gotowały babcie - że jedna sama kręciła masło, biały ser zmieniała na patelni w żółty, zapiekanym koglem moglem ratowała przed wyrzuceniem dojrzałe owoce, a druga  w upalną niedzielę serwowała zupę nic z obłokami z białek, a jesienią wypełniała nasze żołądki intensywnym ein topfem. Musiałam się po prostu upewnić, że każdy składnik zasługuje na drugie życie, a przepisu na dobry obiad nie zawsze trzeba szukać w sklepie, bo często można go skomponować z tego, co już jest w kuchni.

Skoro sama przeszłaś ten proces, na pewno potrafisz poradzić coś naszym czytelnikom. Jak poznać, że wyrzucamy za wiele i jak to zmienić? Od czego zacząć?

- Od planowania - tego co zjemy w najbliższym czasie i co kupimy. Do sklepu warto chodzić z listą zakupów, inaczej 1/3 koszyka wypełnią niepotrzebne produkty, które po kilku dniach z niego trafią do kubła na śmieci. Ta zawartość domowych śmietników powinna być alarmem. Jeśli jest w nich za dużo jedzenia, to właśnie oznacza, że czas na zmianę nawyków. Namawiam też do nie kapryszenia i dawania szansy pomarszczonym pietruszkom czy zwiędniętej sałacie. Te pierwsze idealnie nadają się do wykorzystania w bulionie, a potem jeszcze zrobienia z nich pasty, liście skąpane w maślanym sosie pysznie wrócą na stół i wzmocnione grzankami z pieczywa, które już nie chrupie, będą odpowiedzią na pytanie, co na obiad lub kolację.

Skoro zużywamy resztki, to z jednej strony wykorzystujemy wszystko do maksimum, ale też nie kupujemy nadmiaru zbędnych produktów. Ile pieniędzy można (mniej więcej) zaoszczędzić na takim trybie życia?

- Banki Żywności policzyły, że przeciętna czteroosobowa rodzina może zaoszczędzić nawet 2500 złotych rocznie. To całkiem niezły wynik i myślę, że wielu domach może być jeszcze lepszy. Zyskujemy jednak nie tylko pieniądze, ale i czas. Wyciskając sok z warzyw czy owoców, możemy od razu pulpę wykorzystać do upieczenia babeczek, które przydadzą się w pracy czy szkole na drugie śniadanie. Z miazgi po mleku kokosowym warto upiec placki lub ciasto. Ze skrawków mięsa i kości ugotować wywar, który można zamrozić. Na pewno się nie zmarnuje, bo z nim w ciągu kwadransa da się wyczarować esencjonalną zupę, sos czy risotto.

Jaki jest twój ulubiony sposób na wykorzystanie resztek?

- Zdecydowanie blendowanie. Miksuję wszystkie kiepsko wyglądające sałaty i zmieniam je w koktajle czy bardziej "hipsterskie" smoothie. Jeśli chcę, by były moim śniadaniem, dorzucam do nich resztki kasz albo ryżu. Z warzyw robię kremowe zupy lub pasty. Głąby siekam i formuję z nich placki. Uwielbiam wszystkie natki i liście, doprawiam je oliwą, pestkami słonecznika, orzechami czy sezamem i po rozdrobnieniu stawiam na stole w postaci pesto. Do tego makaron lub kasza i moje resztki nabierają zupełnie innego charakteru.

Copyright © Agora SA