Na tapczanie w Uzbekistanie

Mimo że trzeba się targować, że na każdym kroku próbują nas, inostrańców, wyrolować, że nie ma szans, by sprawunki załatwić szybko, bo złotozębi sprzedawcy zagadują, uzbeckie bazary zachwycają

Kiedy nad ranem, wymęczeni lotem i lotniskowym bałaganem, dotarliśmy do Taszkientu, oczekujący przyjaciele postawili nas na nogi tym, co w Uzbekistanie najlepsze - ciepłą lepioszką. Pszenna okrągła bułka z charakterystyczną pieczęcią, znakiem piekarni, rumiana i gorąca, czeka na każdym rogu pieczona kilka razy dziennie. Podobnie jak we francuskich boulangerie, z tym że we Francji coraz częściej są to odpiekane z mrożonki przemysłowe bagietki, a tu chłopcy na miejscu wyrabiają ciasto bez polepszaczy. W rękach formują placki i nie bacząc na żar, przyklejają do ścian pieca tandyr. Zbieżność nazwy z hinduskim tandoori nie jest przypadkowa. To ta sama idea pieca wypalonego z gliny, stojącego poziomo lub pionowo.

Wymyślony na środkowym Wschodzie rozpowszechnił się w regionie. Chlebki pieką się, przecząc grawitacji, przywarte do rozgrzanych ścian i sufitu. Uzbecy podają lepioszkę do każdego posiłku, gospodarz dzieli ją między siedzących przy stole. Żeby zacząć dzień, wystarczy kawałek lepioszki i miska kajmaku (gęstej, kwaśnej, tłustej śmietany) albo suzmy (bardziej gęstej i kwaśnej, mocniej sfermentowanej). Najlepsze śmietany, jogurty, kefiry, bryndzę, cały nabiał, a właściwie wszystko najlepsze, kupuje się tu na bazarach. Żywe, gęste, kolorowe, z górami suszonych moreli nadziewanych orzechami, z solonymi pestkami moreli i brzoskwiń, z grubymi jak pięść boksera pękami kolendry, bazylii i mięty, z granatami naciętymi, by pokazać, jak bardzo są karminowe i soczyste, oferują prawdziwe jedzenie. Świeże, lokalne, tradycyjne, świetnej jakości, a ponadto podtrzymują to, co w relacji producent jedzenia i konsument jest niezastąpione - bezpośredni kontakt.

Na bazarze znaleźliśmy też stoiska apteczne, z korzonkami, nasionami, olejami i ziołami na wszelkie dolegliwości. Tam rozszyfrowaliśmy przyprawę, którą kucharz dodawał do plovu na pokazie gotowania. Był to suszony owoc berberysu. Zielarka dodała, że bez niego wątroba sobie z plovem nie poradzi. Rzeczywiście, duma uzbeckiej kuchni plov, czyli ryżowy pilaw z mięsem aromatyzowany baranim łojem, z dodatkiem cebuli, marchwi, ciecierzycy, rodzynek i kuminu, jest tłusty i ciężki. Ale życie kręci się wokół plovu. Żony szykują go, kiedy chcą zachęcić mężów do miłosnych uciech. Wielki pilaw dla kilkuset mężczyzn wydaje nad ranem w dniu ślubu ojciec panny młodej, zapraszając kuzynów, przyjaciół, sąsiadów oraz przechodzących nieznajomych. Ceremonia ogranicza się do krótkiego powitania, po czym każdym dwóm mężczyznom serwowany jest wspólny talerz z plovem. Je się go łyżką lub prawą ręką, zgodnie ze specjalną techniką nabierania, ubijania i zlizywania z palców. Codzienny plov zamówić można w barze na bazarze, energię daje na cały dzień.

Pierożki wszelkiego rodzaju to też uzbecka specjalność. Brzmiące znów hinduskopodobnie samsy piecze się w tandyrze lub piekarniku. Wypełnione są siekaną baraniną z cebulą, wiosenną zieleniną ze świeżym serem lub tartą, surową dynią. Mają różne kształty i wielkości. Każdy ważny ośrodek - Samarkanda, Buchara, Taszkient - chwali się lokalną odmianą samsy. Manty, pierogi z podobnym nadzieniem, zawijane są w cieńsze ciasto i gotowane na parze. Również parowane, ale formowane jak sakiewki lub jak cannelloni, są pierożki hanum. Pyszne jadłam z nadzieniem z ziemniaków pokrojonych w kostkę, doprawionych szczypiorkiem i kuminem. Na bazarach szczególnie popularne są pierogi gumma, tłuste i złociste, smażone w głębokim oleju, wypełnione nieodłączną baraniną z cebulą. Do smażenia trafiają również malutkie uszka czuczwara (z baraniną, a jakże), choć częściej pływają w zupie o tej samej nazwie.

Eksplorowanie uzbeckiej kuchni jest tym bardziej przyjemne, że odbywa się w pozycji półleżącej. W knajpach, ogrodach i domach stoją drewniane platformy z trzech stron otoczone barierką, z niskim stołem na środku, zarzucone poduszkami i wałkami pomagającymi wygodnie ułożyć się do posiłku. Owa platforma ze stołem nazywa się tutaj tapczan. Kiedy na tapczanie próbujemy samsy z dynią, okazuje się, że na dynię mówią tu tykwa, za to melona nazywają dynią, a jeśli poprosisz o ukrop, dostaniesz koper. Dogadywanie się wspólnym rosyjskim obfituje w wiele niespodzianek.

Samsa z dynią

ciasto:

500 g mąki

150 g masła

100 g kwaśnej, tłustej śmietany

2 jaja

4 łyżki oleju, sól

nadzienie z dyni:

dynia piżmowa, pomarańczowa w środku, zielonoszara na zewnątrz, obrana i grubo starta

cebula pokrojona w kostkę (połowa tego co dyni)

olej, sól, pieprz, kumin, cukier, chili

Zimne masło zetrzeć na tarce jarzynowej do miski z mąką, dodać sól i rozdrobnić w palcach na kaszę. Roztrzepać jajka ze śmietaną, wlać je do mąki i wyrobić elastyczne ciasto. Jeśli jest za mokre, dodać mąki, jeśli za twarde - śmietany. Podzielić ciasto na dwie części, zawinąć je w folię i chłodzić w lodówce przez pół godziny lub dłużej. Przygotować nadzienie: na oliwie usmażyć cebulę, dodać przyprawy. Jeśli dynia puści sok po utarciu, odcisnąć. Wymieszać smażoną cebulę z surową dynią. Kulę ciasta uformować w wałek o średnicy 4 cm, pokroić na równe kopytka. Z każdego formować kulkę. Kulkę rozwałkować na placuszek, na środku położyć trochę nadzienia, trzy brzegi połączyć tak, by skleiły się w znak Mercedesa. Na spodzie samsa ma być trójkątem, nadzienie ma unosić wierzch, tworząc piramidę. Czubek piramidy posmarować roztrzepanym żółtkiem i posypać grubo mielonym pieprzem. Ułożyć pierogi na tłustym pergaminie, piec 40 min w temp. 180 st. C.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.