"Garnki się tłukły, miski pękały. Trudno było się nie pogubić" - rozmowa z Beatą Śniechowską, zwyciężczynią drugiej edycji MasterChefa

Jak to się stało, że poukładana doktorantka, na miesiąc przed zamknięciem przewodu doktorskiego postanowiła wywrócić swoje życie do góry nogami? Zadecydował przypadek, ale i "poryw serca". O swojej książce, o tym skąd bierze inspiracje oraz tym, jak udział w programie wpłynął na jej życie opowiada nam Beata Śniechowska, zwyciężczyni drugiej edycji MasterChefa.

Widzowie dopiero w niedzielę dowiedzieli się, kto został MasterChefem, a Pani jest nim już od jakiegoś czasu. Zdążyła się Pani przyzwyczaić?

Absolutnie nie. Tak naprawdę nie do końca czułam się MasterChefem, ponieważ cały czas musiałam trzymać tę tajemnicę dla siebie. Nie mogłam ogłosić światu, znajomym, bliskim: "Słuchajcie, to ja wygrałam ten program", tylko cały czas gryzłam się w język.

Spodziewała się Pani wygranej?

To jest dosyć skomplikowana sprawa. Idąc do takiego programu, człowiek wyznacza sobie cele, które jednak szybko się zmieniają. Pomyślałam najpierw: "dostać się do setki", potem "do czterdziestki", w dalszej kolejności była "dwudziestka siódemka" i wreszcie "czternastka". Potem myślałam, żeby nie odpaść jako pierwsza z czternastki, do której dostali się tak zdolni ludzie. Czułam jednak, jaka jest stawka i po prostu starałam się z całego serca nie poddawać, a każde zadanie realizować jak najlepiej.

I wychodziło. Rzadko miała Pani na sobie czarny fartuch, zwykle też była Pani w trójce osób, które najlepiej wykonały zadanie. Ale raz zdarzyło się Pani trafić do trójki najgorszej.

A tak, słynne eklerki. Konkurencja miała być miła, przyjemna i ciepła, a w moim przypadku tak się nie zdarzyło. Bardzo mocno przeżyłam tę sytuację. Chciałam coś udowodnić rodzicom. Chciałam udowodnić mamie, jak kocham gotować, jak jest to dla mnie ważne. A ona po prostu powiedziała jak jest. Bez owijania w bawełnę. Jednak teraz, patrząc na tę sytuację z perspektywy czasu, w ogóle nie żywię urazy. Powiedziałabym nawet, że była ona bardzo oczyszczająca dla naszych relacji. W końcu mogłam bez ogródek powiedzieć: "Kocham gotować i chcę to robić. Oczywiście skończę doktorat i zamknę przewód doktorski, ale na tym koniec. Pewien etap zamykam i zaczynam własne życie, które wiążę z gastronomią". A poza tym był drugi aspekt - niesamowite wsparcie i empatia od innych ludzi. Przecudowne uczucie. Pomyślałam wtedy: "Ludzie we mnie wierzą. Nie mogę ich zawieść".

Skąd decyzja, żeby, zamiast zamykać przewód doktorski, wziąć udział w programie?

To był zupełny impuls i niesamowity przypadek. Razem z moim chłopakiem wróciliśmy wcześniej z majówki i mieliśmy taką "leniwą niedzielę". W telewizji była zapowiedź castingów - w środę miały się odbyć we Wrocławiu. Mój chłopak zaproponował, żebym się na nie wybrała. Na początku mówiłam: "Nie, najpierw doktorat". Ale poczułam, że właściwie, w głębi serca, chcę usłyszeć opinie profesjonalistów na temat moich umiejętności, mojego wyczucia smaku, mojego eksperymentowania. No i dostałam się na casting, a później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Pomyślałam, że to jest szansa, która drugi raz mi się w życiu nie trafi. Stwierdziłam, że doktorat może trochę poczekać, choć pewnie i tak zaraz wrócę i zdążę się przygotować na wrześniową obronę. Nie wyszło tak, jak myślałam. Mam jednak przeświadczenie, że to, jaka jestem, zawdzięczam między innymi uczelni, pracy w laboratorium, pracy ze studentami.

Praca na uczelni przeniosła się też do książki. Jeden z rozdziałów zatytułowała Pani "Moje laboratorium smaku".

W tym rozdziale wykorzystałam wszystkie ciekawe tricki i techniki, których nauczyłam się na warsztatach. Jest tu też trochę moich zwariowanych pomysłów, na przykład z pesto zrobiłam muffinki, są drobiowe doniczki z "jadalną ziemią" i roszponką, a także moja ulubiona podwędzana kaczka. Nie trzeba wędzarni, żeby w domu zrobić coś takiego. Właśnie o to chodziło mi w książce: kilka tricków, technik, ale też niezbyt wiele składników.

Które przepisy szczególnie Pani poleca?

Doskonały jest na przykład królik w sosie musztardowo-jabłkowym Jest jeszcze danie inspirowane vitello tonnato - schab faszerowany białą kiełbasą z sosem od vitello, z tuńczyka i anchois. Z kolei jedno z ulubionych dań mojego chłopaka to udko faszerowane pieczarkami i suszonymi pomidorami. Niby typowy "domowy obiadek", ale znajdziemy tu też ziemniaki upieczone w soli morskiej, które serdecznie polecam. Smakują, jak wyjęte z ogniska.

Jaka kuchnia najbardziej inspirowała Panią w trakcie tworzenia książki?

W książce można znaleźć wiele inspiracji z różnych kuchni świata, na przykład włoskiej czy marokańskiej, jak wspomniany już schab czy pstrąg w marynacie szarmula. Przede wszystkim jest w niej jednak dużo kuchni polskiej, którą niezwykle cenię. Bardzo lubię ją zmieniać, łączyć z produktami dostępnymi na rynku. Nie zawsze są to produkty polskie, ale na pewno takie, które bez problemu można dostać w naszym kraju. Kilka przepisów w książce to właściwie odświeżona kuchnia polska. To, że poprzez kombinacje, fuzje smaków, łączenie polskości z wpływami zagranicznymi, możemy czasami zadziwić siebie i oczarować bliskich, rodzinę, przyjaciół. I o to chodzi w książce - proste składniki, ale oryginalna potrawa.

Znajdziemy w niej jakieś pomysły na dania bożonarodzeniowe?

Jest na przykład barszcz z pieczonych buraków z jabłkami, ciasto migdałowo-kardamonowe. Jest nugat, który w moim domu zawsze był na świątecznym stole, jest i przepyszny pasztet. Ostatnio wiele osób pyta mnie też o coś na święta, co można zrobić szybko, prosto i ze smakiem. O jakiś polski składnik, którym można zaskoczyć chociażby teściową czy przyjaciół. Serdecznie polecam przepiórkę. Robi się ją szybko, a przede wszystkim dostępna jest w polskich sklepach - co sprawdziłam. Żeby przyrządzić przepiórki dla dziesięciu osób, czyli takiej większej gromadki, potrzeba naprawdę niewiele czasu.

Zauważyłam, że na początku książki dziękuje Pani wszystkim jurorom. Czy to znaczy, że nie miała Pani wśród nich swojego faworyta, ulubieńca?

Nie było takiej możliwości, ponieważ cenię sobie całe jury. Ania zdobyła bardzo duże doświadczenie, mimo młodego wieku i wprowadza niesamowitą energię i świeżość w kuchni. Pani Magda to z kolei niekwestionowany autorytet w dziedzinie kuchni polskiej, osoba z bardzo dużą wiedzą i obyciem w środowisku restauratorów. Autorytetem jest też dla mnie Michel, który ma za sobą wiele lat doświadczenia, pracy w renomowanych restauracjach, a przede wszystkim - wielki talent.

Na przygotowanie dań, które później podlegały ocenie mieliście niewiele czasu, w spiżarni MasterChefa jeszcze mniej. Mimo to udawało się wam zdążyć. Jak to się działo?

Sama nie wiem (śmiech). Stres był niesamowity. Garnki się tłukły, miski pękały. Niełatwo było przetrwać to wszystko i się nie pogubić. Ja na szczęście mam pewne swoje przyzwyczajenia, które trochę mi pomagały. Kiedy na przykład wchodzę do supermarketu, sklepu czy jestem na targu i widzę jakiś składnik, to od razu zaczynam myśleć, co mogę z niego przygotować. Do spiżarni MasterChefa wchodziłam z takim samym nastawieniem. Przypominało mi się również moje studenckie gotowanie. To, jak otwierałam lodówkę, która była "do połowy pełna" i z tego trzeba było coś ugotować. Dlatego też lubiłam "tajemnicze skrzynki". To były moje ulubione zadania.

Jaka atmosfera panowała na planie, pomiędzy uczestnikami?

W ogóle nie czuliśmy, że stoją koło nas ludzie, którzy chcą nam coś zabrać, tylko że jesteśmy drużyną. Przed każdym zadaniem życzyliśmy sobie powodzenia. Szkoda też, że w programie tak mało było widać, jak sobie pomagaliśmy. To pożyczaliśmy blender, to śmietanę, ktoś rzucił masło, pytał: "Co sądzisz?". Gotowanie to był taki wspólny mianownik, a nie sposób na wygryzienie współuczestnika. Mogę śmiało powiedzieć, że w programie poznałam naprawdę świetne osoby i nawiązałam cudowne znajomości.

Z którymi uczestnikami najbardziej się Pani zżyła?

Chyba z ostatnią czwórką, głównie przez to, że razem byliśmy w Maroko. Wciąż mam też kontakt z Anią Nowak i z Jarkiem Falkowskim, których bardzo cenię za kreatywność.

Zaskoczyła Panią finałowa trójka?

(śmiech) To było duże zaskoczenie. Nie spodziewałam się, że trzy kobiety znajdą się w finale. Chciałam się zmierzyć z Charliem i poczuć jak to jest z nim konkurować. Jednak bardzo szanuję dziewczyny. Marysia niezwykle się rozwinęła w programie i czasami potrafiła wyciągnąć z rękawa prawdziwego "asa". Z kolei Diana ma cudowne wyczucie smaku i umiejętność łączenia ze sobą różnych produktów.

Jak czuła się Pani walcząc w finale z Marią - specjalistką od kuchni polskiej?

To prawda, Maria jest w kuchni polskiej genialna, a na pewno bezkonkurencyjna w kuchni śląskiej. Uważam, że była równą rywalką. Jednak i ja bardzo dobrze odnajduję się w kuchni polskiej - zwłaszcza w jej nowoczesnym wydaniu - więc i dla mnie było to interesujące zadanie.

Kurt Scheller w trakcie finału powiedział, że jest Pani bardzo zorganizowana. Czy właśnie tak określiłaby Pani swój styl gotowania?

Nie zawsze, choć organizacja pracy bardzo pomaga. Gotuje się dużo przyjemniej i dużo szybciej. Powiedziałabym raczej, że w moim przypadku to jest taka wybuchowa mieszanka logicznego myślenia z kreatywnością, z lekkością. Z jednej strony jestem logiczna i zorganizowana, a z drugiej lubię mieć poczucie, że czeka na mnie przestrzeń, którą mogę wypełnić swoimi pomysłami. To mnie buduje i daje mi siłę.

A jakie ma Pani teraz plany na przyszłość, marzenia?

Teraz muszę wrócić do rzeczywistości, bo udział w programie był jednak takim przerywnikiem w pracy doktorskiej, ale mam dużo pomysłów. Marzy mi się jakiś prestiżowy staż, nie wiem czy w Polsce, czy za granicą. Zdaję sobie sprawę, że na początku będę musiała zacząć od podstawowych prac, ale to jest pasja. A jeśli pasja może być moim zawodem, to będę najszczęśliwszą osobą na świecie. Marzę też o swojej restauracji, o jakimś małym bistro w przyszłości, ale to jest daleka przyszłość.

Copyright © Agora SA